Muzyka, którą trudno zagłuszyć - NOISE Unsound 2024

Czy można zrobić festiwal, którego motywem przewodnim jest noise, a nie pojawia się na nim praktycznie nikt z dużych nazwisk noise’owych? Okazuje się, że można, a nawet trzeba, bo od tego mocno zdefiniowanego pojęcia o wiele ciekawsze są wszelkie eksperymenty muzyczne i dźwiękowe, które opowiadają o tym, co zagłusza współczesny krajobraz dźwiękowy, muzyczny oraz pytanie: po co i co nam to robi?

Unsound 2024 zaskoczył mnie ogromnie swoją formą, która z szumu i hałasu wyciągnęła kawałki, które z jednej strony mocno mnie ciekawiły, momentami irytowały, a innym razem nie wiedziałam zupełnie, co z nimi zrobić. Momentami czułam się bombardowana zmasowanym brzmieniem, na koncertach Lorda Spikehearta daczy Keiji Haino, a innym razem ukojona powtarzalnością i monotonią, która wprowadza w medytacyjny trans: koncert Kali Malone.

Poczucie utraty kontroli nad wydarzeniem, w którym bierze się udział i wszechogarniające zaniepokojenie, że udział w koncercie wymyka się spod kontroli, gdy Spikeheart zaprasza do pogo. W niektórych występach trudno doszukać się hałasu, ale to właśnie Bill Callahan czy Lankum wydają się ciekawym przykładem wprowadzenia celowego “hałasu” w przekazie. Koncerty wyżej wspomnianych artystów przekraczają granice pewnych zastanych konwencji muzycznych i gubią tropy, dokąd pewien typ muzyki nas prowadzi.

W tym roku na Unsoundzie zdecydowałam się tylko na karnet weekendowy, a i tak liczba wydarzeń oraz dyskusji, które uzupełniały koncerty i występy artystyczne, była ogromny. Już ten etap był zderzeniem z pojęciem szumu i wyboru spośród ogromnej liczby bodźców, których nie da się pogodzić i w pełni w nich uczestniczyć, aby nie wprowadzić się w stan totalnego przebodźcowania. Sam udział w festiwalu zaczęłam bardzo delikatnie od koncertu Antoniny Nowackiej, której zainteresowanie naturą dźwięków dość mocno wypełniło salę kina Kijów i prowadziło ku źródłom. Początkowe skojarzenia dźwiękowe i wizualne ze śpiewem syren, podbijał dobór instrumentów strunowych: harfy, cytry i fletu. Kompozycja inspirowana albumem: „Sylphine Soporifera” na głos Antoniny i w wykonaniu Anny Pašić, Magdaleny Gajdzicy z oprawą wideo Weronika Izdebska, przez brak instrumentów perkusyjnych i mocnego basu sprawiły, że występ był niezwykle płynny. Głos, który jak woda delikatnie przedostawał się przez różne powierzchnie i materiały: dostając się w różne szczeliny, wprowadzał w stan mocnej kontemplacji. Monotonność rozwijających się tonów, które wpływają w głębinę i płyną dalej po całym ciele. Podobnego stanu doświadczę później na koncercie Kali Malone. Połączenie tej mocno eterycznej muzyki w jeden blok ECHO z twórczością Billego Callahana wydaje się dość nieoczywistym pomysłem. Witamy na dancingu, na którym trup Johny'ego Casha’ gra na tamburynie i łapie za nogę cowboya w za dużym kapeluszu. Przewrotne językowo, dobre muzycznie i pozornie tak proste muzycznie w porównaniu z wcześniejszym występem, pokazuje, że moc słowa może iść tak daleko jak głos. Żałuję, że nie znałam wcześniej tych tekstów, bo rozdźwięk między opowieścią a pogodną melodią sprawił, że bawiłam się świetnie i kręciłam w głowie bekę “z typowej muzyki country”. Callahan jako lajkonik zabrał nas swoim występem na potańcówkę w amerykańskiej stodole, tylko coś zapomnieliśmy zabrać ze sobą kowbojek i w adidasach dość szybko wyszło na jaw, że jesteśmy podrabiańcami. Zresztą to był idealny wstęp do galerii osobliwości, które pojawiły się później na Kamiennej. “Uproar” zaczęłam od występu trójki Islandczyków Sideproject, którzy wykręcali niezłe schizy. Połamana rytmika w połączeniu z dźwiękami terenowymi: hałas rozpędzającego się samochodu czy uderzenia o metalowe elementy. Beztroska zabawa w łączeniu różnych tropów i gatunków muzycznych i przeskakiwanie pomiędzy nimi mocno odzwierciedla to, w jaki sposób obecnie słuchamy muzyki: przeskakując z dźwięku na dźwięk i przełączając się między utworami na playliście. Pyszna to była zabawa, którą połączyłam z występem artystki z Manchesteru AYA, która podczas live setu stworzyła niepowtarzalny story time z buntowniczymi poematami wykrzykiwanymi w stronę publiczności. Przesterowane dźwięki i auto-tune oddalały nieco intymny charakter i tworzyły bezpieczną barierę - przecież nie mogliśmy dosłyszeć prawdziwego głosu, więc czy artystka nie zostawiła dla siebie, chociaż odrobinę siebie? Energetyczny live set - który wskakuje na stół i przeskakuje w krzyk i wrzask, czy to narracyjna opowieść, a może jedynie kreacja?

Tego dnia zdecydowałam się jeszcze na występ Zamilskiej, który był świetny technicznie, mocno osadzony w rytmie. Wielkiemu napisowi Zamilska i mocnemu secie zabrakło jednak intymności, która oprócz rozgrzania od środka, wprowadziłby również w trans. Z Kamiennej wychodziłam w dźwiękach DJ E aka Chuquimamani-Condori, których katatonia niestety już nie była dla mnie przyswajalna po tylu występach, ale której chętnie bym posłuchała w innym razem.

Sama Kamienna nieco mnie wkurzyła. Chociaż sama przestrzeń bez dodatkowej oprawy wydawała mi się dość przemyślanym i surowym materiałem pod różnorodne występy, to niedbałe walające się wszędzie kable, o które można było się zaczepić, brak większej liczby toalet, podpis sali: sala vip (serio?) czy przechodzenie między salami koncertowymi po dworze - nieustanne ubieranie się i rozbieranie oraz brak klimy i wiatraków w salach sprawił, że nie czułam się w pełni komfortowo. Odpocząć można było również wyłącznie na zewnątrz, brakowało cichych miejsc, w których można odpocząć po koncercie. No i brak ciekawszych bezalkoholowych drinków i same ceny wody i Lecha pozostawiają wiele do życzenia. W porównaniu z Up To Date, który jest o wiele mniejszym festiwalem, ale z safety space, ogromnym wyborem zdrowej szamki i dostępnym cenowo merczem, ten element festiwalu wydaje mi się nieporozumieniem.

Kolejny dzień festiwalu zaczęłam od wykładu Marca Hagooda The End of Listening. Już wcześniej Marek mi wspominał, że wykłady na Unsoundzie to jeden z ważniejszych elementów tego wydarzenia i zgadzam się z tym w stu procentach. Są one świetnym dopełnieniem muzyki, która pojawia się później na scenie. Amerykański badacz opowiadał o tym, w jaki sposób odcięcie się od hałasu staje się narzędziem politycznym oraz wpływa na to, w jaki sposób później postrzegamy świat: jesteśmy mocniej osadzeni w bańkach informacyjnych. Przeróżne strategie radzenia sobie z szumem informacyjnym, hałasem podyktowane kapitalistycznym praktykom, które związane są z pracą w open space’ach, przemieszczaniem się samolotami (sporo osób w jedynym miejscu - w jaki sposób jeszcze mocniej zmniejszyć przestrzeń i optymalizować koszty i sprawiać, żeby osoby w samolocie się nie pozabijały). Z drugiej strony takie wygłuszanie, oddzielania się od szumu prowadzi do rezygnacji z realnych, problematycznych dźwięków, czasami dla nas niemiłych, które są częścią świata. Badacz opowiadał, że w dolinie Krzemowej pracują właśnie nad aplikacją, która jest w stanie zagłuszyć dźwięki, które nas irytują np. dźwięk kota, płaczącego dziecka, a zostawiać dźwięk ptaków, szum wiatru, szczekanie psa. Problem jest taki, że takie kontrolowanie przestrzeni, nawet jeśli kuszące pozbawia nas całościowego krajobrazu i izoluje. Powoduje, że mniej słyszymy, a w konsekwencji może oddalać nas od problemów społecznych np. może spowodować, że pewien typ osób nie będzie dla nas słyszalny, a w konsekwencji przestaniemy widzieć takie osoby w najbliższym otoczeniu np. bezdomni, matki z dziećmi. Ciekawy był zarówno sam wykład, jak i późniejsza dyskusja, podczas której sam Marc przyznał, że sam chciałby jak najbardziej ograniczyć korzystanie z technologii takich jak wyciszające słuchawki czy apki wyciszające, ale z drugiej strony sam jest 100% Użytkownikiem tych wszystkich urządzeń jako osoba z nadwrażliwością słuchową. Autor wykładu podzielił funkcję “Ohpic media”(narzędzia/przedmioty, które zarządzają przestrzenią dźwiękową - od Orfeusza) na takie, które maskują, oddzielają//wydzielają, tłumią. Uczestnicy opowiadali o swoich doświadczeniach i przemyśleniach, często bardzo futurystycznych, ale może i całkiem realnych, czyli o tym, czy zdaniem autora będzie można wygłuszyć głosy w głowie.

Zdecydowałam się tylko na tę jedną dyskusję, chociaż w aplikacji miałam zaznaczone jeszcze wspólne słuchanie muzyki czy wykład o anatomii krzyku, natomiast dalszy dzień zarówno koncertowo, jak i klubowo zapowiadał się bardzo ciekawie i wiązał się z wyprawą do Nowej Huty, do postindustrialnego Teatru Nowa Łaźnia.

Część Clamour zaczęła się od występu Still House Plant, którego ciekawe brzmienie mocno inspirowane rockiem lat 80 nabrało życia, dzięki jazzowym wstawkom i surowemu głosowi wokalisty. Nie ukrywam jednak, że tego wieczoru najmocniej czekałam na występ The Body & Dis Fig. Felicia Chen to jedno z moich największych odkryć tego festiwalu - cieszę się, że Marek kupił mi w aptece zatyczki, bo bez nich mogłoby być krucho - dosłownie pozamiatała. Artystka Dis Fig zamykała i otwierała sekwencje kompozycją na modularach, na co odpowiadali artyści z The Body, stając się w tym wykonaniu mrocznymi chórkami, które podbijały grozę growlu, śpiewu i noise’u w postaci różnych mniej lub bardziej rytmicznych dźwięków. Egzorcyzmów stało się zadość, a ekspresja artystki i jej kontakt z publicznością stworzyły pełny spektakl, podczas którego można było pobyć wśród “hałasu” i swoich emocji: gniewu, oporu.

Ostatni koncert - Yellow Swans to jeden z najbardziej wyczekiwanych wydarzeń tej edycji. 

Wydawało się, że to już koniec; aż w ubiegłym roku Swanson i Saloman niespodziewanie wrócili na scenę z serią kakofonicznych występów na żywo i roboczych nagrań pod tytułem „Out of Practice” – sprawiających wrażenie, jakby muzycy wcale nie zapadli się pod ziemię na wiele lat. Ich nowy materiał wykorzystuje fragmenty archiwalnych nagrań i starych folkowych sampli i wrzuca je do kotła z mieszanką białego szumu, chropawych drgań i przeszywających gitarowych sprzężeń
(ze strony Unsound). Drony mocno wibrowały w ciele i w głowie, a zza nich dochodziła do uszu melodyjna muzyka - nie można było jednak do niej dotrzeć, co bardzo mocno korespondowało z możliwościami samej pamięci, która często przywołuje jakieś melodie, ale nie pozwala do nich dotrzeć, bez kontekstu i bez klucza. Ciekawe było to, co niesłyszalne i mocno wyobrażeniowe. Żałuję, że nie mogliśmy słuchać tego koncertu, leżąc na poduchach lub na drewnianej podłodze.

Równie sporo do zaoferowania miała tego dnia Kamienna. Peak zaczęłam od Mossa tech - niestety tylko przez chwilę, bo nie zdążyłam na początek występu - duetu, którzy biorą rap w klasycznym stylu i pozbawiają go ram: dorzucają odrobinę skandynawskiego rapu, autotune’a. Lasery i inne bajery, ale w undergroundowym wydaniu. Druga sala zaczęła się dla mnie od Crystallmess + OXHY i świetnego audiowizualnego i wokalnego koncertu. Połączenie kuduro, dancehallu, połamanej muzyki tanecznej sprawiło, że od francuskiej producentki trudno było oderwać wzrok, a cała sala tańczyła i nie zastanawiała się nad tym, dokąd to prowadzi, bo w tej muzyce i historii się po prostu było dość intensywne. Występ trzymał w napięciu, a artystka jest bezbłędna również wokalnie - genialna technika.

W końcu przechodzę do koncertu, który po prostu mnie rozjebał na łopatki. Nie znałam wcześniej twórczości tego kenijskiego artysty. Do zobaczenia koncertu zachęcił mnie opis, w którym pojawiły się nawiązania do antykolonializmu. Po koncercie Lorda Spikehearta mogę się chyba nazwać miłośniczką death metalu i grindcore'a z elementami rapu - chociaż o nigdy siebie o to nie podejrzewałam. Natomiast i tak trudno oddać w słowach, to co tego dnia wydarzyło się na scenie i na sali. Wokalista zahipnotyzował całą salę i dosłownie wypuścił na salę zwierzaczka, który zaczął biegać, kąsać i gryźć. Połączenie szamańskiego tańca, z techno i elementami kultury kenijskiej: kikuju, kiswahili. Dla mnie to był jeden z najciekawszych występów całego festiwalu, który bez nadmiernego egzotyzowania za sprawą storytellingu w tym dość nietypowym, bardzo intensywnym wydaniu, dosłownie stał się transowym doświadczeniem. A artysta robił z publicznością, na co tylko miał ochotę, zapraszał do pogo, dzielił salę na wrogie obozy, stawiał słuchaczy w kontrze lub jednoczył. Niestety przez ten występ nie udało mi się pójść na Daniela Szweda, którego bardzo chciałam zobaczyć. Ostatni występ, na którym zdecydowałam się zostać tego dnia to funkowy DJ Anderson Do Paraiso. Oj muzycznie było to tak przyjemne doświadczenie ciepła - od zmysłowego rozpadającego się w najmniej spodziewanym momencie dubstepu po elektroniczne mixy muzyki latynoskiej. Promienie słońca i taniec, po których tak przyjemnie się śpi.

Już piątek był wybitny muzycznie, ale to na sobotę czekałam z największą niecierpliwością, w szczególności na występ Kali Malone i Lankum, ale przecież Saint Abdulla czy AXA HEX również.

Reflection w sali ICE to była uczta dla oczu i uszu. Sama sala, która swoją drogą bardzo przypomina wrocławskie Narodowe Forum Muzyki, było genialnym miejscem, żeby zaprezentować album All Life Long (na organy, chór i sekcję dętą blaszaną). Było to tym ciekawsze, że Kali wystąpiła ze swoim partnerem, świetnym muzykiem gitarowym Stephen O’Malley’em, który tym razem był partnerem grającym na organach. Koncert Mali rozpoczęła kompozycja śpiewu a capella - śpiew pasterzy. Drugą częścią była kompozycja instrumentów dętych, która płynnie przeszły w 3 część, czyli instrumenty organowe: organy liturgiczne z XVII wieku. W tym wydaniu sakralne dźwięki zmienione zostały przez kompozytorkę w bardzo intymną, monotonną i dronującą kompozycję. Niezwykła interakcja między Kali a Stephenem przypominała dialog. Muzyk odpowiadał na melodię intonowaną przez artystkę, a kompozycję zamykała orkiestra dęta. Każda kolejna część kompozycji poszerzała się nieznacznie o nowe elementy muzyczne, co wprowadzało zmianę kierunku, ale nie przerywało pewnej medytacyjnej monotonii.

Po Kali wystąpił irlandzki kwartet Lankum. Tego nie spodziewałam się na noise’owym wydarzeniu, czyli mocno eksperymentalnego folku w mrocznym wydaniu. Wokalistka na boso wybijała rytm i podbijała rytmikę dźwiękiem licznych instrumentów: akordeonów różnym wydaniu, ale też mocno nosowym śpiewem. Skoczne przyśpiewki niczym z ostatniego balu na Titanicu, momentami radosne nabierały z każdą minutą grozy i stawały się psychodelicznymi opowieściami. Efekt ten udało się uzyskać, dzięki użyciu perkusji, dud czy akordeonu, dźwięki instrumentów rozbijały sentymentalną linię melodyczną. Zresztą zachęcić do tańca w sali, w której są wygodne fotele i przeciągnąć koncert o godzinę, to mówi samo za siebie. Instrumentalnie chyba jeden z najciekawszych występów całego festiwalu. No i ogromny plus za zabranie głosów w tematach politycznych, czyli za palestyńską flagę na scenie przez cały występ.

Po tych występach aż trudno było jechać na Kamienną, a przecież czekało na mnie jeszcze sporo interesujących występów w tym Saint Abdullah, Eomac & Rebecca Salvadori present: A Forbidden Distance. Projekt braci o korzeniach irańsko-kanadyjskich, którzy z irańskim producentem i włosko-austriacką artystką wideo przedstawili wzruszające doświadczenie dotyczące pamięci jednostkowej i kolektywnej.

Z ich opowieści wskoczyłam w występ Bassvictim, podczas którego Maria zgubiła salę, a tak naprawdę zgubiła odbiorców w tropach mocno osadzonych w Crystal Castles z punkową ekspresją. Zabawa dziewczyńskim głosem podbitym mocnym basem i dubstepem. Coś wyśmienitego. Niestety nie byłam na całości, gdyż bardzo chciałam zobaczyć na żywo Keiji Haino - przedstawiciela japońskiej awangardy i japanoise. Organizatorzy zdecydowali się na jego koncert po północy i to chyba kwintesencja Unsoundu, na którym występ elektroniczny i taneczny przechodzi w totalną awangardę i koncert, od którego prawie pękają bębenki. Gdybym nadal paliła papierosy, czekałaby mnie każdorazowo niepewność, na jaki koncert wrócę po fajce. Keiji Haino wystąpił tym razem na gitarze elektrycznej i instrumentach, które działy pod wpływem zbliżania i oddalania ciała i dłoni. Cały występ był mocno performatywny. Artysta starał się dojść do ekstremum, czy jest moment, w którym już nie słyszymy?

Tego dnia chciałam pójść praktycznie na wszystko, ale ostatnim występem byli dla mnie AKA HEX (Aisa Devi x Slikback). Ten projekt dosłownie przejechał po sali - stroboskopowe światło, mocne brzmienie, które stworzyły siatkę intensywnych, klubowych doznań. Na scenie oprócz duetu pojawili się również Lord Spikeheart i bela. I chociaż widziałam zaledwie cząstkę występów i nie brałam udział w Unsoundzie przez cały tydzień, a z niektórych wydarzeń celowo zrezygnowałam - Marco Fusinato widziałam na Biennale dwa lata temu z projektem, który nadal kontynuuje - to mam wrażenie, że to i tak jedno z najciekawszych wydarzeń kulturalno-muzycznych, w których brałam udział w tym roku.

Sam “noise” - motyw przewodni tej edycji - doskonale korespondował z występami, które zobaczyłam przez te 4 dni. Każdy z nich przekraczał granice pewnych praktyk muzycznych, które są uznawane za pożądane, czy to przez zwielokrotnienie, wygłuszanie, czy blokowanie dźwięku - jak to było w przypadku koncertu Yellow Swans. Odwaga, w reinterpretacji pewnych stylów muzycznych, czy kierunków byłaby bardzo pomocna organizatorom wielu wydarzeń i festiwali muzycznych, które dość mocno zamykają się w obrębie pojęć już nazwanych, bez wychodzenia poza znane ścieżki. Z lęku? Niepewności, czy uczestnikom taka różnorodność i nieoczywistość się spodoba? Z całą pewnością na Unsound jeszcze wrócę, bo po tej edycji chcę więcej i mocniej - chcę brzmień, które przekraczają i dają wolność. I możliwe, że on bardzo podobnie jak tegoroczny noise - coś mi zagłusza, a coś potęguję i jest to tylko kwestia algorytmów, więc czasami dobrze wyjść poza i pozwolić się poprowadzić innym.

Wszystkie zdjęcia użyte w tym wpisie pochodzą z oficjalnego profilu festiwalu Unsound na FB. Autorem zdjęć jest Michał Murawski

Komentarze